Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/10

Ta strona została przepisana.

ustroni skweru, i tylko na zakręcie alei dziecko jakieś bawiło się spokojnie sypaniem piasku do dzbanuszka.
Bez żadnego wstępu, z całym uczuciem, szepnęła półgłosem:
— Myślałeś pan, że jestem winną?
Drgnął zlekka i oczy zatrzymał na jej oczach.
— Tak — odpowiedział takim samym głosem, cichym i wzruszonym.
Wtedy silniej jeszcze uścisnęła rękę, którą zatrzymała w swej dłoni, i nic nie rzekła odrazu; czuła, że ich łączy gorączka.
— Otóż mylisz się pan, nie jestem winną.
I mówiła to nie dlatego, ażeby go przekonać, ale po to tylko, ażeby go ostrzedz, iż powinna być niewinną w oczach innych.
Było to pragnienie kobiety, mówiącej z życzeniem, ażeby tak było, jak ona chce, choćby w rzeczywistości rzecz się działa inaczej.
— Nie jestem winną... Wszak nie będziesz mi pan sprawiał przykrości tą myślą, że jestem winną.
I czuła się wielce szczęśliwą, widząc, jak on wzrok pogrąża w jej oczach.
Zapewne to, co czyniła było podarowaniem własnej osoby, bo gdyby później zażądał jej, nie mogłaby mu odmówić.
Ale już węzeł między nimi był związany, nierozerwalny: teraz nie bała się, ażeby mówił, teraz on należał tak do niej, jak ona do niego.
Wyznanie połączyło ich oboje.
— Nie będziesz mi pan wyrządzał przykrości, przecież wierzysz mi pan?
— O! wierzę pani — odpowiedział z uśmiechem.
Dlaczego miałby ją zmusić brutalnie do rozma-