Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/102

Ta strona została przepisana.

W każdym razie wolała być tutaj, sam na sam z chorą, w pokoju, w którym Jakób znajdzie przecie sposobność zobaczenia się z nią choć na chwilę.
Dwie godziny spędziła na rozmowie urywanej ze starą o okolicy i gospodarstwie, wreszcie znużona usnęła na chwilę.
Był to nie sen głęboki, lecz zaledwie drzemka, z której zbudził ją głos Flory:
— Jest tutaj... wejdź!...
Był to Jakób. Wymknął się z maszyny i przynosił pomyślne wiadomości.
Konduktor, wysłany do Barentin, powrócił z całą załogą robotników. Przywiódł ze sobą ze trzydziestu żołnierzy z motykami i łopatami, których zebrała na stacji administracja kolei, aby w razie potrzeby wysłać ich na punkta zagrożone, przewidując, iż nie obejdzie się bez wypadku. Wszyscy byli teraz zajęci odgarnianiem śniegu. W każdym razie nie skończy się to bardzo prędko, pociąg nie ruszy przed nocą.
— Zresztą nie jest tu pani tak źle... trochę tylko cierpliwości — dodał. — Nieprawdaż, ciotko Phasio, nie dasz przecie umrzeć pani Roubaud z głodu.
Phasia, na widok swego kochanego chłopca, jak go nazywała, z trudnością podniosła się z łóżka. Patrzyła na niego, słuchała gdy mówił, widocznie ożywiona, uszczęśliwiona.
Gdy zbliżył się do jej łóżka, odezwała się nareszcie:
— Naturalnie!... naturalnie!... Mój chłopcze kochany!... więc cię widzę nareszcie. Toś to ty się tak dał zagrzebać w śniegu... A ta głupia nic mi o tem nie powiedziała.
I zwróciwszy się do córki, zaczęła ją łajać.