Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Bądźże przynajmniej grzeczną, idź do tych pań i panów, zajmij się nimi, niech się nie skarżą, że gdy przypadek zaskoczył ich w drodze, trafili na jakichś dzikich ludzi.
Flora stała pomiędzy Jakóbem a Seweryną. Usłyszawszy słowa matki, zdawała się wahać przez chwilę, jakby chciała okazać się nieposłuszną.
Pytała sama siebie, czyby nie lepiej było, aby tu została. W ten sposób prędzej się dowie tego, co chce wiedzieć.
Nie!... to się na nic nie zdało. Ci dwoje nie zdradzą się w jej obecności, ona im tylko zawadzać będzie. Lepiej zajść ich niespodziewanie.
I wyszła, nieodezwawszy się ani słowem, rzucając tylko przeciągle na nich spojrzenie.
— Cóż to, ciotko Phasio? — zapytał Jakób, głosem zdradzającym smutek — znowu leżycie w łóżku, i to jak widzę na dobre... Czyżbyście tak bardzo byli chorzy?...
Ona przyciągnęła go ku sobie, zmusiła prawie, aby usiadł na brzegu materaca i nie zważając na obecność młodej kobiety, która się dyskretnie na bok usunęła, zaczęła mówić, znajdując widoczną ulgę w swych słowach:
— O!... bardzo... bardzo!... Cudem jeszcze jakimś widzisz mnie przy życiu... Nie chciałam pisać o tem do ciebie... bo... bo o tych rzeczach pisać nie można... Myślałam, że już skończę. Ale teraz mi lepiej... o wiele lepiej... i mam nadzieję, że się jeszcze z tego wygrzebię!...
Jakób obserwował uważnie starą i ujrzał z przerażeniem, iż choroba szybkie czyni postępy. Z tej pięknej niegdyś ciotki Phasji, nic już dziś nie zostało