Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— I cóż, biedna ciotko Phasio, zawsze te kurcze i zawrót głowy?...
Przerwała mu silnem uściśnieniem ręki i mówiła dalej głosem jeszcze bardziej przyciszonym:
— Wyobraź sobie, żem go złapała!... Wiesz dobrze jak uważałam, aby mi w czem nie zadał swego proszku. Nie piłam, nie jadłam nic, czego on dotknął, pomimo tego czułam ciągle ogień w żołądku. Wiesz, co zrobił?... Domieszał tego proszku do soli... Widziałam to jednego wieczoru... Na szczęście jednak dostrzegłam to wczas jeszcze, zażyłam masę lekarstwa.
Jakób, od czasu gdy miłość dla Seweryny, uleczyła go z namiętności strasznej, myślał często o tej historji otrucia powolnego, lecz nieustannego. Myślał z powątpiewaniem, jakby o jakiem sennem widziadle.
Z kolei uścisnął teraz czule rękę chorej i starał się ją uspokoić.
— E! czyż to możebne... Chcąc mówić coś podobnego, trzeba być bardzo pewnym. Zresztą to się już ciągnie za długo. Może to jaka choroba, na której lekarze poznać się nie mogą.
— Choroba! — odrzekła, uśmiechając się szyderczo — choroba, którą on we mnie wpakował... tak, tak!... co do lekarzy, masz zupełną słuszność, było ich tu dwóch, i nic nie zrozumieli, nawet nie mogli się zgodzić na jedno... Nie chcę ich tu więcej widzieć w mojem mieszkaniu... Wmieszał mi do soli słyszysz; przysięgam ci, że widziałam. To z powodu tysiąca franków, tego tysiąca, który mi ojciec zostawił. Myśli sobie, że gdy mnie zniszczy, zgubi, zamorduje, to prędzej je znajdzie!... oho!... a jakże!... wątpię w to bardzo. Dobrze są one ukryte, nikt ich nie znajdzie... nigdy... nigdy... O! jestem o nie spokojna.