Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/105

Ta strona została przepisana.

Mogę umrzeć, mogą mnie zakopać do grobu, a tego tysiąca nikt nie dostanie... nikt!...
— Ależ, ciotko Phasio, na waszem miejscu wezwałbym żandarmów, gdybym był tak pewnym.
Zrobiła ruch odmowy.
— Żandarmów? o, nie!... nigdy!... to nie obchodzi nikogo, to tylko nasza sprawa, pomiędzy nim a mną. Wiem, że on mnie chce zjeść, a ja się nie daję... to naturalne... A więc potrzebuję się tylko bronić. Czyż nie?... Nie trzeba być tak głupią, jak byłam przedtem? z tą solą... co?... prawda?... I ktoby to uwierzył? Ten wymoczek... ten koniuszek, ta odrobina człowieka, którą z łatwością przyszłoby niejednemu schować do kieszeni, to... to nie jest w stanie zniszczyć kobietę taką, jak ja, gdyby mu tylko pozwolić gryźć temi jego szczurzemi zębami.
Ogarnęło ją lekkie drżenie. Oddychała z trudnością, musiała przerwać swe opowiadanie.
— Mniejsza zresztą.. Jeśli zginę, z pewnością nie od tego co mi teraz zadał... o nie! Już teraz ze mną jest lepiej, za piętnaście dni stanę na nogi, czuję to dobrze. A później trzebaby mu wstać bardzo rano aby mnie znowu podejść... oho!... chciałabym to widzieć... Jeśli znajdzie sposób wpakować we mnie swój proszek, ha... to znaczy, że on jest silniejszy... w takim razie... tem gorzej... wyciągam nogi!... ale i wtedy nic do tego nikomu.
Jakób przypuszczał, że to choroba wyradza w jej głowie te czarne myśli, nie przekonywał jej, lecz starał się ją rozerwać, żartując.
Chora jednak nagle drżeć zaczęła pod kołdrą.
— O! już idzie — szepnęła — czuję, gdy się zbliża.
I rzeczywiście w kilka sekund później wszedł Misard.