Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/107

Ta strona została przepisana.

zawsze to jednak trwać będzie ze cztery lub pięć godzin.
Południe minęło, narzekania słychać było coraz większe, wszyscy zaczynali odczuwać głód.
Flora oświadczyła stanowczo, iż niema tyle chleba, aby wystarczyło dla wszystkich. Ma za to trochę wina w piwnicy.
Poszła też po nie i przyniosła z dziesięć litrów, które postawiła na stole. Zabrakło jednak szklanek.
Potworzyły się gromadki, dzielące się jedną szklanką, gruba angielka z dwiema córkami, młoda żona starego kupca. Ta ostatnia znalazła w młodzieńcu z Hawru służącego usłużnego, gorliwego, pomysłowego, troskliwego o wygody dla niej. Zniknął na chwilę i znów powrócił z koszykiem jabłek.
W jednym z kątów kuchni wyszukał bochenek chleba. Flora gniewała się, dowodziła, że chleb ten jest przeznaczony dla chorej matki. Nic to nie pomogło. Bochenek w jednej chwili został pokrajany i rozdzielony pomiędzy kobiety, zaczynając od młodej żony kupca, która część jej ofiarowaną przyjęła z uśmiechem. Pochlebiało jej to odznaczenie.
Mąż jej nie ruszał się z miejsca, nie zajmował się nią wcale, rozmawiał z amerykaninem, który opowiadał z uniesieniem o stosunkach i zwyczajach handlowych w Nowym-Yorku.
Młode angielki nigdy jeszcze nie chrupały jabłek z taką przyjemnością. Matka ich, zmęczona, była nawpół śpiącą.
Przed kominem siedziały na ziemi dwie panie, znużone oczekiwaniem.
Mężczyźni wychodzili co chwilę przed dom, aby wypalić papierosa i zabić w ten sposób, chociaż