Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Czy pójdziesz ze mną? — zapytał Misard Jakóba.
— Tak, tak — odpowiedział ten ostatni. — Idę za wami.
Misard wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą. Phasia zatrzymała jeszcze Jakóba za rękę i szepnęła mu cicho do ucha:
— Zobaczysz jego głupią minę, gdy po mojej śmierci nie znajdzie pieniędzy ukrytych... O!... to mnie bawi... ta myśl to jedyna moja uciecha!... To mi pozwoli wesoło pożegnać się z tym światem.
— A więc, ciotko Phasio, pieniądze te przepadną? Nie oddacie ich waszej córce.
— Florze? aby jej zaraz odebrał? Aha! jużci! zaraz. Nawet tobie, mój chłopcze, nie powiem, boś za głupi. Nikomu!... nikomu!... Powierzę je ziemi i tam się już z niemi nie rozłączę.
Mowa ta wyczerpała ją cokolwiek.
Jakób ułożył ją do łóżka, uspokoił, przyrzekł, iż odwiedzi ją wkrótce i ucałował czule.
Siedział jeszcze chwilę, a gdy mu się zdawało, iż usnęła już zupełnie, podszedł do Seweryny, siedzącej ciągle koło pieca, tyłem do izby. Dał jej znak palcem, aby zachowała się cicho.
Ona uśmiechnęła się i ruchem cichym, wdzięcznym, przechyliła głowę w tył, na poręcz krzesła, podając mu swe usta.
On nachylił się, zbliżył swe usta do jej warg i złożył na nich pocałunek długi, namiętny.
Oczy ich przez chwilę były zamknięte, a gdy je otworzyli, ujrzeli przed sobą Florę, która, otwarłszy drzwi, patrzyła na nich zimno, spokojnie.
— Czy pani już nie chce więcej chleba? — zapytała głosem ochrypłym.