Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Seweryna pomieszana, a nawet nieco zagniewana, wybełkotała bezmyślnie.
— Nie... nie... Dziękuję..
Przez chwilę Jakób utkwił we Florę spojrzenie płomienne. Wahał się. Usta jego drgały, jak gdyby chciał przemówić, po chwili postanowił odejść, uczyniwszy gest, oznaczający groźbę wyraźną.
Drzwi za nim zatrzasnęły się z łoskotem.
Flora stała nieporuszona, jak postać dziewicy-rycerza, z hełmem na głowie, utworzonym z gęstych jasnych włosów.
A więc jej obawa każdego piątku, na widok tej kobiety, w pociągu, prowadzonym przez Jakóba, nie omyliła jej. Miała już odpowiedź na to pytanie, jakie sobie od dłuższego czasu stawiała, odpowiedź pewną, stanowczą.
Człowiek, który tę kocha, jej kochać już nigdy nie będzie!... I kogo sobie wybrał... jakąś kobietę nikłą, wiotką, jakieś nic zupełne!... I ona mogła była być na miejscu tej... szczęśliwej... i ona również mogła być szczęśliwą, gdyby się mu nie była oparła... Bo przecież on, dlatego tylko jej nie kocha, że... sama na to nie pozwoliła, że go odepchnęła od siebie owego wieczora, gdy przybył do nich, korzystając z czasu wolnego, przeznaczonego na naprawę maszyny. Gdyby wówczas...
A! ta myśl nie dawała jej teraz spokoju, drażniła ją do tego stopnia, że wybuchła spazmatycznym płaczem.
Chciała biedź za nim, rzucić mu się na szyję, wołając...
— Weź mnie!... Byłam głupią... nie wiedziałam... nie zrozumiałam wtedy.
Gdzie go jednak szukać? Wobec mnóstwa ludzi