Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Gdy odgarniano śnieg, zauważono, iż na torze leżały podkłady dębowe, przygotowane do zamiany na miejsce starych i złożone tymczasem na pochyłości skarpy. Wskutek śniegu i wiatru zsunęły się niektóre aż na szyny.
O jeden z takich podkładów musiała uderzyć Liza całą siłą, cylinder bowiem był od dołu mocno zgięty, a nawet i tłok zdawał się nieco skrzywiony.
Nic jednak nad to nie było uszkodzonego, przynajmniej na zewnątrz. Co się bowiem działo wewnątrz, o tem narazie trudno się było przekonać. Być może, iż i tam zakradły się nieporządki, nic bowiem niema delikatniejszego w maszynie, jak ten zbiór rur i szufladek, gdzie bije serce całego mechanizmu, gdzie dusza się mieści ożywcza.
Jakób wyszedł napowrót, zagwizdał, otworzył regulator, aby wypróbować działanie lokomotywy.
Z początku nie mogła ruszyć z miejsca, jak człowiek pozbawiony w gwałtownym upadku władzy w rękach lub nogach.
Wydawszy nareszcie długie, ciężkie westchnienie, ruszyła powoli.
Jakób pocieszył się cokolwiek. Jakoś to pójdzie, będzie można przynajmniej dojechać do Paryża.
Po chwili potrząsnął jednak głową, on bowiem, co znał swą Lizę na wylot, czuł, że idzie jak nie swoja, jakby się zmieniła, postarzała.
Nie ulega wątpliwości, że musiała gdzieś otrzymać jakiś cios śmiertelny. Stało się to wśród śniegu, na mrozie, zupełnie jak u tych młodych kobiet, które wybiegają zmęczone po balu z odkrytą piersią, zaziębiają się i umierają.
Jakób zagwizdał raz jeszcze. Konduktorzy zajęli swe stanowiska. Misard, Ozil i Cabuche wskoczyli na stopnie pierwszego wagonu.