Świst lokomotywy przywiódł ją do jednego z okien.
Chciała zobaczyć, co oznacza, gdyż odezwał się tak blisko, jak gdyby gwizdano pod samemi oknami.
Wyjrzała przez zamglone od mrozu szyby.
To pociąg do Hawru odjeżdżał.
W dali widziała pole puste, wąwozy prowadzące do tunelu batignolskiego, wszystko to pokryte białym całunem śniegu, na którym rysowały się tylko czarne linje szyn kolejowych.
Zdawało się, iż maszyny i wagony, stojące bezczynnie, śpią pootulane w białe futra.
Pociąg minął, oświetlając przed sobą znaczną przestrzeń, zniknął w tunelu. Trzy latarnie czerwone, umieszczone na końcu pociągu, znaczyły na śniegu smugę krwawą, szybko niknącą.
Seweryna patrzyła na ten pociąg znikający, a gdy nareszcie odwróciła się od okna, uczuła jakieś drżenie.
Zdawało jej się, iż ktoś obejmuje ją brutalnem ramieniem i znów oczyma szeroko otwartemi spojrzała po całym pokoju.
Była sama, zupełnie sama.
Co Jakóba tak zajmuje, że dotychczas go niema?
Czekała jeszcze dziesięć minut.
Nagle zdawało jej się, iż słyszy lekkie pukanie do drzwi.
Przelękła się zrazu.
Pukanie odezwało się po raz drugi, tym razem nieco silniejsze.
Zrozumiała.
Pobiegła do drzwi i otworzywszy je, ujrzała Jakóba, z butelką malagi i pakietem ciastek.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/120
Ta strona została przepisana.