Byliśmy w Maronne, dziesięć i pół mili od Rouen. Jeszcze Malauney, później Barentin. Gdzież się więc rzecz cała dokona?... Czyż trzeba czekać aż do ostatniej minuty?... Nie miałam już pojęcia ani o czasie, ani o odległości. Myśli me biegły bezwiednie, jak kamień rzucony z wysoka, przerzynający ciemne przestrzenie.
Przejeżdżając przez Malauney, zrozumiałam nareszcie. Stanie się to w tunelu, o wiorstę stamtąd odległym. Obróciłam się ku mężowi, wzrok nasz spotkał się równocześnie, oczy jego wyraźnie mówiły: tak!... w tunelu, jeszcze dwie minuty... Pociąg biegł ciągle. Minęliśmy odnogę boczną do Dieppe. Spostrzegłam zwrotniczego. Zdawało mi się, iż na drodze stoją ludzie, przeklinający nas ze wzniesionemi rękoma. Potem... maszyna zagwizdała przeciągle, wjechaliśmy do tunelu.
Gdy pociąg się tam już dostał... o! co za odgłos pod tem niskiem sklepieniem... wiesz... ten hałas, podobny do odgłosu młota, uderzającego o kowadło... w moich uszach zamienił się w odgłos piorunu.
Dygotała zębami. Przerwała na chwilę opowiadanie poczem odezwała się głosem zmienionym, prawie ze śmiechem:
— Czyż to nie głupie, mój drogi, dotąd jeszcze czuć dreszcz w kościach. A jednak przy tobie jestem tak szczęśliwa, zadowolona. A zresztą niema się przecież czego obawiać. Sprawa cała została umorzona, zaprzepaszczona, tembardziej, że grube ryby... te z rządu... nie mają najmniejszej ochoty wydobywać ją na światło, oho!... już ja to zrozumiałam, i jestem zupełnie spokojną.
Potem dorzuciła, śmiejąc się głośno:
— Ale możesz się pochwalić, żeś nam napędził tegiego strachu... Powiedz mi... tak naprawdę.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/133
Ta strona została przepisana.