Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Nawet nie próbowałam... nie czułam najmniejszej władzy w mych członkach. „No!... pomożesz, czy nie!...“ Głowa zwisła już nazewnątrz wagonu, ale tułów opierał się we drzwiach. Pociąg pędził bezustannie z całą szybkością. Nareszcie Roubaud wytężył wszystkie siły, pchnął raz jeszcze, trup przechylił się i zniknął wśród turkotu kół. „A! przecież!... skończyło się“ potem porwał kołdrę, zwinął ją i wyrzucił za trupem. Zostaliśmy sami w przedziale, nie śmiąc usiąść na ławce zakrwawionej. Drzwi otwarte naoścież, obijały się o ścianę wagonu... stałam ogłupiała, bez zmysłów, patrzyłam z zadziwieniem na Roubauda, wychodzącego na zewnętrzne stopnie wagonu. Zniknął na chwilę z mych oczu. Po chwili powrócił. „Chodź prędko za mną, jeśli nie chcesz, aby nam ucięto głowy“. Nie ruszałam się z miejsca. Zaczęto go to niecierpliwić. „Chodźże — zawołał — nasz przedział jest pusty. Możemy tam powrócić“. Pusty nasz przedział?... Więc on tam był?... A ta kobieta czarno ubrana, milcząca, której twarzy nawet nie widziałam... czy on jest pewny, że jej tam już niema gdzie w kącie?... „Idziesz czy nie!... miljon djabłów!... bo cię wyrzucę pod koła, jak tamtego!...“ Wszedł napowrót do przedziału, popchnął mnie brutalnie, jak szalony.
Znalazłam się na stopniach, mimowolnie uchwyciłam kurczowo za poręcz mosiężną. On szedł za mną. Zamknął starannie drzwi wagonu. „Dalej naprzód!... Nie śmiałam się ruszyć. Bieg pociągu zawrócił mi głowę. Zanosiło się na burzę... wiatr smagał mnie po twarzy... rozrzucił włosy na głowie. Zdawało się, iż palce skostniałe puszczą poręcz, jedyną obronę, chroniącą mnie od upadku śmiertelnego. „No!...“ krzyczał Roubaud, popychając mnie przed sobą. Musiałam iść. Puszczałam się jedną