Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/142

Ta strona została przepisana.

nie na piersiach, jakby je chciał uwięzić, aby nie popełniły czegoś, przed czem się sam wzdryga.
Za każdem uderzeniem zegara liczył godziny. Czwarta, piąta, szósta.
Z niecierpliwością oczekiwał ukazania się brzasku dziennego. Jasność rozpędzi przecież te myśli, uwolni go od tej zmory strasznej.
I znów obrócił się ku oknu, chcąc dojrzeć, czy dzień się nie zaczyna. W oknach ujrzał tylko blade odbicie śniegu.
O trzy kwadranse na piątą usłyszał przybycie pociągu z Hawru. Spóźnił się o czterdzieści minut, ruch jednak widocznie został przywrócony na całej linji.
Dopiero koło siódmej szyby w oknach zaczęły powoli przybierać mleczną białość; w kilka chwil później, można już było rozróżnić przedmioty w pokoju; z pośród ciemności wypływały meble, piec, szafa, kredens.
Jakób nie mógł wciąż mieć oczu zamkniętych, przeciwnie, chęć zobaczenia czegokolwiek nie dawała mu spokoju od dłuższego już czasu.
Zaledwie się rozjaśniiło i to jeszcze niezupełnie, pierwszym przedmiotem jaki dostrzegł, a raczej odgadł na stole, był nóż, którym wczoraj wieczorem krajał ciasto.
Nie widział nic więcej, tylko ten nóż... ten nóż ostry, śpiczasty... Dzień coraz jaśniejszy, światło wpadające już teraz obficie przez oba okna, nie oświetlały przed jego oczyma nic więcej, tylko to ostrze małe, wązkie.
Usunął ręce z piersi i splótł je jeszcze mocniej za plecami, czuł bowiem, że drgały, wzburzone, silniejsze niż jego wola.
Czyżby już przestały być jego własnością?