Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/144

Ta strona została przepisana.

Dzień już był jasny. Widział dokładnie wszystkie przedmioty. Przybrały one w jego oczach barwę czerwoną; wszystko, na co spojrzał, wydawało mu się zakrwawionem.
Z wielkim trudem ubrał się nareszcie.
Ten nóż, od którego oczu nie mógł oderwać znajdował się teraz w jego rękach; dumał, z rękojeścią ukrytą w rękawie ubrania.
Pomimo iż ubierał się i poruszał, o ile można najciszej, szelest jednak, powstały z tego powodu obudził Sewerynę.
— Jakto? już wychodzisz?
Nie odpowiadał, nie spojrzał nawet na nią, lecz stanął jak przygwożdżony obok stołu. Sądził iż zaśnie ona znowu.
— Dokąd idziesz, mój drogi?
— Nic... nic... sprawa służbowa... śpij... śpij ja zaraz powrócę.
Seweryna bełkotała niewyraźnie, z oczyma na pół zamkniętemi.
— O!... jakże mi się spać chce. Chodź... uściśnij mnie, nim odejdziesz.
Jakób nie ruszał się z miejsca. Wiedział, że gdyby podszedł ku niej z tym nożem w ręku, gdyby ją tylko ujrzał na chwilę, delikatną, różową, gdyby ujrzał to gardło, niczem nieprzysłonięte, nie byłby w stanie oprzeć się głosowi szepczącerpu wciąż: „zabij ją!“ Pomimowoli podniósłby rękę i utkwił nóż w jej gardle.
— Uściśnij mnie!... pocałuj!...
Głos jej stawał się coraz cichszym, zasypiała spokojnie z szeptem pieszczoty na ustach.
Jakób oszołomiony otworzył drzwi i wymknął się jak mógł najśpieszniej na ulicę.
Była godzina ósma, gdy znalazł się na chodni-