Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/49

Ta strona została przepisana.

Teraz zaczął się znów niecierpliwić na podróżnych, powoli opuszczających wagony.
Roubaud był na stacji, przechadzał się wśród tłumu pasażerów i służby; po chwili zbliżył się do Jakóba.
— Musisz być djabelnie zmęczony; znać po tobie, jak ci pilno przywitać się z łóżkiem... Przyjemnych marzeń — dodał z uśmiechem.
— Dziękuję.
Jakób zagwizdał, cofnął pociąg na boczną linję i, odczepiwszy od niego maszynę, przybył do magazynów.
Drzwi remizy były otwarte. Liza wsunęła się do tej szopy olbrzymiej, tworzącej rodzaj galerji o dwóch torach żelaznych, długiej na siedemdziesiąt metrów, w której mogło się pomieścić sześć maszyn.
Nie było tu zbyt jasno; cztery migocące płomyki gazowe rozpraszały ciemności i odbijały na ścianach ruchliwe potworne cienie. Chwilami tylko jasne błyskawice oświetlały dach szklany i okna wysokie, umieszczone po obu stronach remizy.
Przy tem świetle chwilowem, jakby przy płomieniach pożaru można było dostrzedz liczne szczerby w murach, wiązania okopcone dymem węglowym i całą nędzę tego budynku, chylącego się do upadku i widocznie niewystarczającego już na potrzeby.
Dwie maszyny już tam stały zimne, zadrzemane.
Pecqueux zabrał się do zagaszenia ogniska przerzucał gwałtownie węgle żarzące, a iskry wydobywające się z popielnika, spadały pod spód, do rowu, wykopanego pod lokomotywą.
— Strasznie jestem głodny, Pójdę cokolwiek