Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/54

Ta strona została przepisana.

się swego przełożonego, które nie było już tak regularnem jak dawniej.
— Cierpię na ból głowy — odrzekł Jakób bezmyślnie. — To mi dobrze robi, gdy chodzę po nocnem powietrzu.
Nie dokończył jeszcze tych słów, gdy Pecqueux przerwał mu głosem podniesionym, jakby się gwałtem chciał usprawiedliwiać:
— O! cóż znowu!... wiesz pan przecie dobrze, iż jesteś wolny, możesz robić, co ci się podoba... ja sobie tak mówiłem na żart... Chociaż... gdyby się tak panu kiedy... znudziło... to można się do mnie zwrócić bez żenady... Ja jestem dobry do wszystkiego... do czego pan tylko zechcesz...
I, nie tłomacząc się jaśniej, pozwolił sobie uścisnąć silnie rękę Jakóba; poczem zmiął i wyrzucił papier zatłuszczony, w którym było owinięte mięso, butelkę wsadził do koszyka, posprzątał na stole, a wszystko tak starannie, jak człowiek przyzwyczajony do gąbki i miotły.
Nareszcie, gdy deszcz nie ustawał, pomimo że nie słychać już było grzmotów, odezwał się:
— No! ja uciekam. Zostawiam pana samego.
— O! — odrzekł Jakób — skoro deszcz nie ustaje, pójdę i położę się na łóżku połowem.
Łóżka polowe stały obok magazynów, zasłonięte od deszczu namiotem płóciennym. Przeznaczone one były dla służby, która się tam kładła w ubraniu, gdy przybywała do Hawru na dwie lub trzy godziny.
Jakób, widząc swego palacza kroczącego szybko wśród strumieni deszczu ku domowi Sauvagnatów, pobiegł sam do namiotu polowego.
Gorąco tam było, duszno, nie wszedł też do środka, lecz zatrzymał się u wejścia.