Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/55

Ta strona została przepisana.

W głębi na posłaniu leżał jeden z maszynistów, wyciągnięty na grzbiecie, z ustami otwartemi i chrapał jak trąba żołnierska.
Jakób stał kilka minut. Nie mógł się zdecydować, nie chciał jeszcze tracić nadziei.
Pomimo całej wściekłości jaka go opanowała na ten deszcz przeklęty, czuł jednak szaloną chęć pójścia na miejsce umówione.
Wiedział, że Seweryny tam nie będzie, w każdym razie czułby się zadowolonym, iż dotrzymał przyrzeczenia i pomimo wszystko, stawił się jak zwykle.
Chwilę jeszcze pomyślał i szybkim krokiem puścił się w stronę tak dobrze mu znaną, w aleje między stosami węgla.
Deszcz smagał go po twarzy, nie mógł otworzyć oczu. Dotarł jednak do szopy z narzędziami, gdzie już raz szukał z Seweryną schronienia przed deszczem.
Zdawało mu się, że tam nie będzie czuł tego przykrego osamotnienia.
Wszedł do ciemnego zakątka, gdy nagle uczul dwoje ramion obejmujących go czule i usta, składające pocałunek na jego wargach.
Seweryna tam była.
— Mój Boże!... jakto? jesteś tutaj?...
— Tak. Widziałam, iż zanosi się na burzę, przybiegłam jeszcze, nim deszcz zaczął padać... Dlaczegóż tak późno?...
Ostatnie słowa wyszeptała głosem omdlewającym.
Jakób czuł, iż nigdy go tak serdecznie nie uścisnęła jak dzisiaj.
Pociągnęła go lekko ku sobie, usiadła na wor-