kach próżnych, na tem posłaniu miękkiem, zajmującem kąt szopy.
On upadł obok niej, nie puszczając jej z objęć... czuł ją obok siebie...
Nie mogli się widzieć, oddech ich sprowadzał uderzenie krwi do głowy, wprawiał w szał, kazał zapomnieć o wszystkiem, o całem otoczeniu, o świecie całym. Gorące pocałunki wywołały na usta słowa pieszczoty.
— Czekałaś na mnie?... tęskniłaś?...
— O!... tęskniłam... tęskniłam...
I w tejże chwili, nie mówiąc ani słowa, drżąca cała, tłumiąc nawet oddech, przyciągnęła go ruchem gwałtownym ku sobie.
Chwilę przedtem, nim nadszedł, sądziła, że go już nie ujrzy. Ujrzawszy go, uniesiona radością niespodziewaną, uczuła wrażenie dziwne, nieoczekiwane... nie liczyła nic... nie rozumowała.
Stało się, bo stać się musiało.
Gęste krople deszczu uderzały o dach szopy, wydając szmer monotonny, ostatni pociąg z Paryża, przebiegł szumiąc, gwiżdżąc i wstrząsając ziemią.
Jakób, zerwawszy się, słuchał ze zdziwieniem szumu burzy.
Gdzież się znajduje?
Wstając, poczuł pod ręką trzonek młotka, na który już zwrócił uwagę, siadając poprzednio!
Radość nieopisana go ogarnęła. A więc... stało się? Seweryna należała do niego i nie użył tego młotka, aby jej roztrzaskać głowę.
Należała do niego bez walki, bez tej żądzy wrodzonej, nurtującej w nim bezustannie, aby ją widzieć martwą jak łup drugim wyrwany. Nie, ona należała do niego siłą czaru wszechmocnego, ona go uleczyła, gdyż widział ją inną, gwałtowną w swej
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/56
Ta strona została przepisana.