Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Na całym dworcu zaległa cisza przerywana tylko szmerem niewyraźnym, płynącym gdzieś zdaleka. To fale morskie tak szumiały.
Spoczywali we wzajemnym uścisku, gdy nagle rozległ się strzał.
Zerwali się niespokojnie.
Dzień zaczynał już świtać, zdaleka nad ujściem Sekwany niebo powoli się wyjaśniało.
Co oznaczał ten strzał niespodziewany?
Nierozwaga mimowolna i szał jaki ich opanował sprawiły, iż się tak bardzo opóźnili. Czyżby to mąż? nie znalazłszy żony w domu, szukał ich i strzelał z rewolweru, chcąc ich z ciemnego zakątka wywabić.
Obojgu równocześnie ta myśl przyszła do głowy.
— Nie wychodź! zaczekaj, zobaczę.
Jakób pocichu podszedł do samej bramy i, zakryty cieniem muru, podsunął się w stronę, skąd dolatywał jakiś hałas.
Zdaleka widział kilku ludzi biegnących; pozna! głos Roubauda; słyszał wyraźnie, jak pomocnik zawiadowcy zapewniał, iż dostrzegł trzech włóczęgów, zajętych kradzieżą węgla.
Od kilku tygodni miewał on już podobne przywidzenia.
Snując się bezmyślnie pomiędzy pustymi budynkami kolejowymi, widział w swej wyobraźni tłumy całe bandytów, czyhających na jego życie.
Tym razem bojaźń jego doszła do szczytu. Strzelił w powietrze, chcąc tym strzałem dodać sobie odwagi.
— Prędzej! prędzej! uciekajmy — szeptał Jakób — gotowi splądrować remizę... Zbliżają się... Uciekaj...