A więc to było już pewnem obecnie. Rozkład postępował szybko; zbrodnia wsiąkała w tego człowieka, rozluźniała, niszczyła wszelkie węzły, łączące go z tą kobietą. Roubaud wiedział o wszystkiem.
Owego piątku podróżni, mający zamiar udać się z Hawru pociągiem pośpiesznym o szóstej minut czterdzieści zrana, ujrzeli małą niespodziankę. Każdy, zbudziwszy się i wyjrzawszy oknem, wydał pomimowoli okrzyk zdziwienia. O północy śnieg zaczął padać gęsty, wielkiemi płatami, tak, iż utworzył warstwę wysoką na trzydzieści centymetrów.
Pod halą przykrytą Liza szumiała już, huczała, zaprzężona do pociągu, złożonego z siedmiu wagonów, trzech drugiej klasy, a czterech pierwszej.
Jakób i Pecqueux przyszedłszy o wpół do szóstej do magazynów, zaniepokoili się tą masą śniegu. Teraz zaś, stojąc przed dworcem, oczekiwali na znak odjazdu, zasłonięci od śniegu daszkiem wystającym, i spoglądali to na niebo czarne, poryte chmurami, to na pola, po których hulały tumany.
Maszynista mruczał:
— Niech mnie djabli porwą, jeśli kto dojrzy jaki sygnał.
— Żeby się choć przebić udało w tym przejętym śniegu — dorzucił palacz.