długa na trzy mile, ciągnąca się aż do Saint-Romain. Pochyłość to najgwałtowniejsza na całej linji.
Jakób powrócił na swe stanowisko do maszyny i przygotowywał się z całą uwagą, wiedział bowiem dobrze, iż tu przyjdzie wytężyć wszystkie siły, aby przebyć tę drogę, trudną nawet przy najpiękniejszej pogodzie.
Z ręką na korbie stał, obserwując slupy telegraficzne, aby zdać sobie sprawę z szybkości, z jaką biegnie Liza.
Ale i bez tego poznać było można, iż maszyna idzie coraz wolniej, coraz wyraźniej słychać tarcie odgarniaczy, napotykających na wzrastający z każdą chwilą opór.
Nogą otworzył drzwiczki ogniska.
Pecqueux zrozumiał ten ruch i jakkolwiek rozespany powiększył ogień, zwiększając tem samem i ciśnienie.
Drzwiczki były czerwone od gorąca, oświetlały ich nogi kolorem fioletowym. Nie czuli jednak tego żaru, tłumionego przewiewem mroźnego powietrza.
Na znak maszynisty palacz otworzył szyber, co wywołało wielki pęd wiatru. Nagle igiełka manometru podniosła się do dziesięciu atmosfer. Liza zebrała wszystkie siły, na jakie zdobyć się mogła.
Przez chwilę widząc, iż poziom wody się obniża, maszynista poruszył rączkę, łączącą rury ze zbiornikiem. Ciśnienie zostało zmniejszone. Wkrótce jednak powróciło do pierwotnego stanu, maszyna znów szumiała, huczała, wyrzucała kłęby dymu i pary, miotała się niby zwierzę dzikie, a Jakób kierował nią nie jak stworzeniem ukochanem lecz gnębił ją, uciskał, jakby zupełnie chciał poniżyć.
— Nie!... ona nie wylizie, nie wydobędzie się
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/76
Ta strona została przepisana.