Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/77

Ta strona została przepisana.

stąd ta szelma — mruknął Jakób przez zęby, on, co nigdy w drodze nie powiedział ani słowa.
Pecqueux zaspany i zdziwiony patrzył szeroko otwartemi oczyma na swego przełożonego. Czego on chce od Lizy? Przecie to maszyna najlepsza, najpoczciwsza, a jak świetnie chodził... Prawdziwa satysfakcja puścić się z nią w drogę. Niech mi kto pokaże takie ognisko!... A parowanie!... za każdym razem na przestrzeni z Hawru do Paryża można zaoszczędzić na niej dziesiątą część węgla.
Kto ma takie przymioty, temu można wybaczyć niejedno. Taksamo grymaśnej gospodyni wybacza się jej kaprysy, jeśli się wie tylko, że oszczędna, że dobrze dom prowadzi. Bo i cóż zresztą można zarzucić tej poczciwej Lizie? Wymaga smarów trochę więcej od innych maszyn?... no, to się ją smaruje i basta.
Jakby na potwierdzenie tych myśli palacza, Jakób odezwał się w tejże chwili:
— Nie!... nie wylezie, jeśli jej nie nasmaruję!...
Zaledwie dokończył tych słów, schwycił blaszankę z tłuszczem i zabrał się do roboty, która dopiero raz jeden zdarzyła mu się w ciągu wieloletniej służby.
Zamierzał zaopatrzyć maszynę w smar w czasie biegu.
Śmiałym krokiem przesadził poręcz i wszedł na wąziutką platformę, biegnącą wzdłuż kotła.
Było to zadanie nadzwyczaj niebezpieczne. Platforma, tak wązka, iż nóg na niej zmieścić niepodobna, była wdodatku śliską od wody i śniegu, topniejącego przy ogrzanej blasze.
Nie dość jeszcze na tem, czynność całą trzeba była dokonać poomacku, gdyż oczu w żaden sposób otworzyć nie było można.