Zdawało się, iż wiatr gwałtowny uniesie go lada chwilę jak lekką słomkę.
Całą silą musiał się trzymać tu i owdzie wystających z maszyny obręczy lub przyrządów. Liza tymczasem pędziła dalej pociemku całą siłą pary, nie zważając na tego człowieka, uczepionego u jej boku; szumiała, dyszała i przerzynała wysoki pokład śniegu, tworząc głęboką bruzdę.
Jakób, przywlókłszy się na sam przód maszyny, przykucnął, aby mógł dostać się do kubka, wystającego nad walcem. Jedną ręką trzymał się ciężkiego prętu żelaznego, drugą zaś napełnił kubek aż po sam wierzch.
Dokonawszy tego, przyczołgał się, jak robak, pełzający na drugą stronę i wypełnił smarem walec z lewej strony.
Nareszcie powrócił znużony, blady. Nic dziwnego, czuł śmierć, zaglądającą mu z bardzo blizka w oczy. Jedno poślizgnięcie, stracenie na jedną chwilę równowagi i...
Powróciwszy, odetchnął.
— A! szelma! — mruknął.
Pecqueux, zdziwiony tem gburowatem obejściem, i temi obelgami, rzucanemi przez maszynistę na ukochaną zawsze Lizę, ośmielił się zwrócić żartobliwie uwagę:
— Trzeba to mnie było zostawić... Ja się znam na tem... Oho!... umiem ja smarować nieposłuszne stworzenia.
I on, widząc niebezpieczeństwo Jakóba, ocknął się już zupełnie z półsnu, który go dotąd nie opuszczał. Powrócł na stanowisko i ze swej strony wychylał się na lewo, aby wraz ze swym przełożonym śledzić bacznie drogę.
Zazwyczaj miał on wzrok dobry, lepszy nawet
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/78
Ta strona została przepisana.