Liza szumiała, huczała i znużona, ciągnęła pociąg po łagodnym spadku, dążącym do Barentin.
Dzień zajaśniał, blady, bez światła. Zdawało się, iż jasność pochodzi nie od promieni słonecznych lecz od śniegu, otaczającego pociąg dokoła.
Wiatr dął coraz gwałtowniej, śnieg padał coraz gęstszy, Pecqueux co chwila odgarniał łopatą śnieg, zasypujący grubą warstwą węgle, złożone w tendrze.
Na prawo i lewo migały wsie przed oczyma jadących, ale tak zmienione, że ani Jakób, ani jego pomocnik, rozpoznać ich nie mogli. Obszerne pola, łąki, ogrodzone płotami sady owocowe, wszystko to znikło pod całunem śniegu, tworzącego powierzchnię równą, gdzieniegdzie tylko falistą.
Jakób, wystawiony na wiatr i śnieg, chłoszczący go po twarzy, zaczynał uczuwać straszne zimno.
Zatrzymano się nareszcie w Barentin.
Tutaj zawiadowca stacji, p. Bessieres, zawiadomił sam Jakóba, iż nadeszły depesze, donoszące o ogromnym śniegu, jaki spadł na drodze w okolicy Croix-de-Maufras.
— Zdaje mi się, że jeszcze będzie można przejechać — dodał — ale w każdym razie nie przyjdzie to łatwo.
Jakób uniósł się cokolwiek.
— Do miljona piorunów!... Mówiłem to przecież w Beauville!... Coby im było szkodziło podwoić zaprząg!... A teraz co?... ładnie będziemy wyglądali.
Starszy konduktor zeszedł również ze swego wagonu.
I on wściekał się ze złości.
W budce, swojej zmarzł okropnie. Najbardziej go jednak gniewało to, iż nie można rozróżnić sygnałów w odległości kilku kroków
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/82
Ta strona została przepisana.