Prawdziwa podróż poomacku, pomiędzy temi masami śniegu.
— Zrobiłem co do mnie należało; przestrzegłem pana — rzekł p. Bessieres — reszta do was należy.
Podróżni zaczęli się niepokoić tem długiem czekaniem na stacji pustej, zasypanej śniegiem, gdzie nie słychać było głosu ludzkiego, gdzie zniknął wszelki ślad życia.
Okna wagonów opuszczały się, tu i owdzie wyglądały twarze zaciekawione.
Jakaś dama tęga, z dwiema młodemi blondynkami, bardzo miłemi, córkami zapewne; bezwątpienia angielki. Dalej pani, z włosami ciemnemi, którą jakiś pan, dosyć już stary, zmuszał, aby się cofnęła. Dwaj inni, wychyliwszy się do połowy z okna, rozmawiali głośno z jednego wagonu do drugiego.
Jakób rzuciwszy okiem wzdłuż wagonu, dojrzał tylko Sewerynę.
I ona również zaniepokojona, opuściła szybę i wyglądała w kierunku maszyny.
Wzrok jej wyrażał straszną obawę.
— Biedne stworzenie — pomyślał Jakób — jak ona się tam boi, biedaczka!... Jakiegoż musi doznawać uczucia, będąc tak blisko, a jednak tak daleko...
A!... oddałbym wszystką krew moją, abym już był w Paryżu, abym mógł przywieźć ją całą i zdrową.
— Niema co!... trzeba jechać — zakonkludował zawiadowca stacji. — Poco straszyć podróżnych!
Sam dał sygnał.
Nadkonduktor zagwizdał i wskoczył do swej budki.
Liza odpowiedziała mu krzykiem długim, żałosnym.
Ruszono dalej.
Po chwili Jakób spostrzegł, że droga zmieniła
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/83
Ta strona została przepisana.