Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/84

Ta strona została przepisana.

się zupełnie. Tu już nie była równina, pokryta wdał nieskończoną gęstym śnieżnym dywanem, po którym Liza posuwała się jak statek morski, zostawiając ślad za sobą.
Wjechali w krainę wzgórz i pagórków, wąwozów i przepaści, przerzynających powierzchnię i falujących aż do Malanney.
Śnieg tutaj zbierał się w nierównej ilości. Chwilami droga była zupełnie czysta, gdzieniegdzie zaś ogromne zaspy tamowały przejazd. Wiatr zmiatał śnieg z miejsc wyniosłych, a zasypywał doły i rowy.
Był to nieprzerwany ciąg przeszkód do przebycia, barykad, tworzących prawdziwe szańce.
Dzień zajaśniał już tak dalece, że okiem objąć można było większą przestrzeń. Cała okolica, te przesmyki wąskie, te skarpy spadziste, pokryte wysoką warstwą śniegu, wszystko to wyglądało jak ocean lodowaty, nieruchomy wśród burzy.
Nigdy jeszcze Jakób nie czuł takiego zimna. Twarz mu poczerwieniała od uderzeń niezliczone ilości szpilek śnieżnych. Tracił władzę w swych rękach, palce jego były jakby sparaliżowane. Z przerażeniem dostrzegł, iż nie może dowolnie kierować regulatorem. Gdy podnosił rękę do gwizdawki, czuł ciężar nie do uniesienia; ramię jego wydawało się martwe. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, zgrubiałych od zimna, wstrząśnienia maszyny nigdy mu się nie wydawały tak przykre, tak bolesne, jak dzisiaj. Zmęczenie straszne opanowało go zupełnie, mróz zamroczył mu nawet głowę. Zaczął obawiać się, iż straci przytomność, nie będzie mógł prowadzić pociągu. Ręka jego bezwiednie kierowała małą korbką, służącą do zmiany szybkości ruchu. Oko bezmyślnie spoglądało na igiełkę manometru, opa-