szumiąc, jakby chciała głęboko odetchnąć po dokonanej pracy.
— Pomimo wszystko, poczciwe bydlę — mruczał Pecqueux.
Jakób oślepiony, zdjął okulary i otarł je. Serce biło mu gwałtownie; nie czuł już zimna, prześladowała go tylko myśl, iż w odległości trzystu metrów od Croix-de-Maufras znajduje się wąwóz głęboki, ciągnący się właśnie w kierunku wiatru.
Śniegu musiała się tam zebrać masa. Jakób przewidywał, iż tam napotka skrópuł, o który rozbiją się wszystkie jego dobre chęci doprowadzenia pociągu, jaknajprędzej, do Paryża.
Wychylił się z maszyny. Zdaleka widział już ten wąwóz straszny. Wyglądał, jak rów olbrzymi, napełniony śniegiem.
Liza pędziła z szybkością zwyczajną, nie napotykając na żadne przeszkody. Dla ostrożności nie gaszono wcale świateł ani na przodzie, ani z tyłu pociągu.
Biała latarnia, zawieszona na maszynie, u dołu komina, błyszczała jak oko Cyklopa. Liza zbliżała się do wąwozu, spoglądając z nieufnością tem olbrzymiem, szeroko otwartem okiem na zaspę śniegową. Zaczęła parskać jak koń, który się czegoś obawia; zrywała się i z trudnością posuwała się naprzód.
Jakób dał znak palaczowi, aby powiększył ogień. Z komina wydobył się nie ogon gwiaździsty, jak to było w nocy, lecz pióropusz długi, czarny, kłębiasty, odbijający dziwnie na tem ogólnem tle białem.
Liza biegła śmiało naprzód, dostała się już do wąwozu. Na prawo i na lewo wznosiły się skarpy pochyłe. Wgłębi nie można wcale rozróżnić drogi.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/91
Ta strona została przepisana.