Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Gdym go spotkała tu na dole, mówił znów do mnie, powtarzał mi, że mię kocha do szaleństwa, wyrażając przytem taką wdzięczność za starania, jakiem go otoczyłam, odzywając się z takiem uczuciem i szczerością, że... to prawda... zdawało mi się przez chwilę, jakby we śnie, że go kocham także... że chcę rozpocząć coś nowego, coś lepszego, coś... co być może, byłoby bez przyjemności, lecz coby mnie uspokoiło przynajmniej.
Przerwała sobie sama, zawahała się, po chwili jednak mówiła dalej:
— Gdyż... na naszej drodze stanęła zawada nieprzebyta... my już nie pójdziemy dalej... Nasze marzenia o wyjeździe, nasze nadzieje zostania bogatymi, szczęśliwymi tam w Ameryce, cały ten raj, jaki nam się uśmiechał, a którego spełnienie od ciebie zależało, jest rzeczą nieprawdopodobną, gdyż... ty nie mogłeś!... O!... ja ci nie robię wymówek!... Broń Boże!... Nawet lepiej że się nie stało to, czego tak pragnęłam... Chcę jednak, abyś zrozumiał, iż z tobą nie mam się już czego spodziewać. Jutro będzie takie same jak i wczoraj, te same męki, te same cierpienia!...
Jakób pozwalał jej mówić, nie przerywał jej nawet skinieniem oka. Dopiero widząc, iż powiedziała to, co powiedzieć chciała, odezwał się zimno, spokojnie:
— Więc dlatego ofiarowałaś swą miłość tamtemu?...
Przeszła kilka razy gorączkowym krokiem po pokoju, wreszcie stanęła przed Jakóbem i wzruszywszy ramionami, odrzekła:
— Nie... nie ofiarowałam mu swej miłości, i mówię ci to poprostu, spokojnie, a ty mi wierzysz, jestem tego pewną, kłamstwo bowiem pomiędzy