— To samo pchnięcie, od jakiego zginął nieboszczyk Grandmorrin.
Roubaud przybliżył się także. Nie mógł wymówić ani słowa, potrząsał tylko głową i wpatrywał się w martwą twarz Seweryny, w rozrzucone pukle czarnych włosów, w oczy szeroko roztwarte i zapytujące:
— Dlaczego? Dlaczego?...
W trzy miesiące później, pewnej pogodnej nocy czerwcowej, Jakób prowadził do Hawru pociąg pośpieszny, wyjeżdżający z Paryża o szóstej minut trzydzieści.
Jego nowa lokomotywa Nr. 608 nowiutenka, od kilku zaledwie tygodni w ruch puszczona, której nie znał jeszcze dokładnie, nie była bardzo posłuszną.
Uparta, kapryśna, jak klacz, którą dopiero trzeba ujeżdżać, zanim przyzwyczai się do wędzidła. Klął często i żałośnie wspominał Lizę. Tej musiał na każdym kroku pilnować, z ręką na korbie, z oczyma utkwionemi w manometr.
Owej nocy niebo było tak pogodne, powietrze tak łagodne, że nawet maszynie pofolgował cokolwiek, pozwolił jej pędzić według fantazji, szczęśliwy, że sam może pełną odetchnąć piersią. Był zdrów, nie czuł żadnych wyrzutów, używał błogiego spokoju.
Wesołość jego doszła owej nocy do tego stopnia, że on, co w czasie drogi nigdy daremnie słów