nie tracił, pozwolił sobie zażartować ze swego palacza.
Był nim Pecqueux. Zostawiono go przy dawnym przełożonym, pomimo wielu zmian dokonanych.
— Cóż u djabła; patrzysz tak otwartemi oczyma, jak człowiek, co nigdy nic prócz wody nie pija.
Pecqueux, rzeczywiście, wbrew swemu zwyczajowi, był zupełnie trzeźwy, a do tego mocno zachmurzony.
Na żart Jakóba, odpowiedział krótko i ostro:
— Kto chce dobrze widzieć, powinien oczy otwierać szeroko...
Jakób spojrzał na niego z ukosa, jak człowiek, który nie ma zbyt czystego sumienia.
Zeszłego tygodnia został pochwycony na uścisku Filomeny, która od jakiegoś czasu łasiła się koło niego, jak chuda kotka zakochana.
Nie powodowało nim żadne uczucie zmysłowe, ulegał jedynie gwałtownej chęci przekonania się, czy został już zupełnie wyleczony, czy zupełnie już zadowolnił swą żądzę morderczą? Czy będzie mógł ją kochać bez gwałtownej chęci wpakowania jej noża w gardło?...
Przekonał się istotnie, iż tak było rzeczywiście... To go właśnie uspakajało, to napełniało go, mimo nawet jego wiedzy, szczęściem, radością, iż jest takim, jak wszyscy inni ludzie.
Gdy Pecqueux otworzył ognisko maszyny, chcąc dorzucić węgla, zatrzymał go.
— Nie, nie, już ma dosyć, daj spokój, idzie przecież doskonale.
Pecqueux zaklął tylko w odpowiedzi.
— Aha, juści, doskonale... albo to potrafi iść doskonale takie bydle przeklęte!... To nawet porów-
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/124
Ta strona została przepisana.