Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Nareszcie wezwano Jakóba Lantier. Wejście jego przyjęte zostało głośnym szmerem pośród publiczności. Wiele osób powstało, chcąc mu się lepiej przyjrzeć, nawet sędziowie, wydawali się tym razem bardzo zaciekawieni.
Jakób oparł się oburącz o barjerę, oddzielającą świadków od stołu prezydjalnego. Był to ruch, do którego przyzwyczaił się w długich latach zawodu maszynisty. Zeznania czynił najzupełniej spokojnie, jak gdyby go ta sprawa nic a nic nie obchodziła.
Od czasu spełnienia zbrodni nie zadrżał ani razu, nawet nie myślał o tem wszystkiem. Czuł się jak najzdrowszym, wszystkie organa jego funkcjononowały jak najregularniej, nawet teraz u kratki sądowej nie czuł wcale wyrzutów sumienia.
Oczyma, szeroko otwartemi, spojrzał na Robauda i Cabucha. O pierwszym wiedział, że jest winnym; skłonił mu się głową lekko, nieznacznie, jakby go chciał przeprosić za to, iż dziś otwarcie będzie musiał przyznać, że był kochankiem jego żony. Potem uśmiechnął się do Cabucha; pomimo całego spokoju, rozumiał jego położenie, czuł, iż powinien sam zająć jego miejsce na ławie oskarżonych; znał go dobrze, jako istotę w gruncie łagodną, dobrą, pracowitą, pomimo tej odstraszającej miny bandyty.
Następnie zdaniami jasnemi, krótkiemi, opowiadał na pytania przewodniczącego o swych stosunkach z ofiarą o swym wyjeźxdzie z Croix-de-Maufras, na kilka godzin przed popełnieniem zbrodni, jak wsiadł na pociąg w Barentin i jak noc spędził w Rouen.
Cabuche i Roubaud słuchali go i potwierdzali jego słowa wzrokiem i milczeniem. W tejże samej jednak chwili na twarzach wszystkich trzech zarysował się jakiś smutek nieokreślony.