Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/45

Ta strona została przepisana.

Zwrócił się następnie ku stolikowi nocnemu Oderwał marmur, przewrócił, daremnie. Zdjął lustro z nad kominka, myśląc, że tam coś znajdzie, prócz grubej warstwy kurzu nie było nic. A oczy wciąż otwarte i usta uchylone mówiły wyraźnie jedno i to samo: szukaj!... szukaj!...
Chcąc uniknąć tego wzroku, zaczął na czworakach pełzać po ziemi i stukać w posadzkę. Może pod którą z tafli jest próżnia, dół wygrzebany, może tam znajduje się skarb ukryty. Kilka tafli było źle przytwierdzonych, oderwał je... nic, zawsze nic.
Powstał i spojrzał na trupa. Phasia widocznie szydziła z niego. A może ukryła koło siebie?
Odkrył ją, rozbierał, przeszukał w każdej fałdce ubrania i ciała... początkowo czynił to z pewnego rodzaju wstrętem... lecz oczy jej i usta mówiły: szukaj!. On też szukał. Obok niej, pod nią, wyrzucił ją z łóżka, przetrząsł materace, siennik. Nie znalazł nic. Złożył zwłoki napowrót na łóżku; głowa upadła w nieładzie na poduszki, a usta wykrzywione ironicznie i oczy wciąż otwarte, mówiły: szukaj!... szukaj!...
Misard wściekły, drżący, rozgorączkowany, chciał czemprędzej uporządkować choć cokolwiek łóżko, na którem zbyt widoczne były ślady jego poszukiwań, gdy weszła Flora, powracając z Doinville.
— Pogrzeb pojutrze, w sobotę, o jedenastej — rzekła.
Rzuciwszy tylko okiem po pokoju, domyśliła się w tej chwili, czem Misard zajęty był w czasie jej nieobecności.
Machnęła ręką, okazując tym ruchem obojętność pogardliwą.
— Po co to? i tak się nie znajdzie.
Misardowi zdawało się, że i Flora kpi sobie z niego. Przyskoczył do niej.