Jedno ją dziwiło nadzwyczajnie, a mianowicie: dlaczego nie odczuła żadnego zmartwienia wskutek śmierci swej matki? dlaczego teraz, siedząc koło te go trupa, nie płacze? Przecież ją kochała!... O tak, kochała ją całem sercem, pomimo swego usposobienia dzikiego, pomimo tego, że unikała zawsze domu, i biegała po całych dniach po polu, jeśli tylko służbą nie była zajęta.
Gdy widziała, jak matka jej wiła się w strasznych boleściach, podchodziła do niej i dwadzieścia razy namawiała ją, aby wezwać czemprędzej lekarza, nie dlatego, aby ją środkami swemi miał uzdrowić, nie, lecz Flora domyślała się skąd pochodzi ta choroba, podejrzewała Misarda i przypuszczała, że gdyby lekarz się zjawił, natenczas bojaźń sama, zmusiłaby truciciela do zaprzestania trucia.
Daremne były jednak jej prośby. Phasia odpowiadała na nie odmownie, jakgdyby w dumie swej postanowiła nie przyjmować od nikogo pomocy, pewna i tak, że odniesie zwycięstwo, gdyż pieniądze nikomu w rękę nie wpadną.
Flora też przestała ją namawiać, i biegła w pole, aby zapomnieć o własnem cierpieniu.
O własnem cierpieniu!... Ono było przyczyną, iż nic, nawet śmierć matki nie czyniła na niej wrażenia.
Gdy się ma zawiele własnych cierpień, nie znajdziesz w sercu miejsca na odczuwanie cudzych. Zresztą cóż ona może poradzić? Dać znać żandarmerji? Wydać Misarda? Myślała i o tem, biegnąc do Doinville. Ale po co? Na co się przyda? Czy to jej ulży choć trochę? I zamyśliła się głęboko.
Patrzyła na matkę, lecz jej wcale nie widziała, zajęta jedynie myślą, co jak gwoździem mózg jej świdrował?
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/47
Ta strona została przepisana.