Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/92

Ta strona została przepisana.

podmuchem wiatru, wzbudzonego przez pociągi, przebiegające z szybkością błyskawicy.
— Umarły.... mój Boże! — powtórzył Jakób po cichu — umarły!... moja biedna ciotka Phasia, i Flora, i Ludwika!...
Na to ostatnie imię, Cabuche, zajęty wraz z Seweryną słaniem łóżka, spojrzał na nią instynktownie, jakby przeraził się wspomnieniem swych uczuć dawniejszych, wobec namiętności świeżej, rozwijającej się i opanowującej go zupełnie, przed którą on nie bronił się wcale, lecz ulegał pierwszemu popędowi, jak pies ulegający od pierwszej, okazanej mu pieszczoty.
Seweryna jednak patrzyła nań jak dawniej, wzrokiem, wyrażającym sympatję. Ręce ich przypadkowo zetknęły się, a Cabuchowi krew uderzyła do głowy.
Jakób nie widział tej sceny przelotnej; zajęty innemi myślami, zapytał:
— Oskarżono ją więc o wywołanie tej katastrofy?...
— O... nie... nie — odpowiedział Cabuche, jąkając się i powoli przychodząc do przytomności. — Tylko... zawsze tam trochę i jej w tem było winy... to przecież jasne.
I zdaniami urywanemi, powiedział to co wiedział. Nie widział nic, gdyż właśnie w chwili, gdy konie ruszyły ciągnąc wóz z kamieniami w poprzek toru, on był w domu przy trupie Phasji, z którą chciał się po raz ostatni pożegnać.
I on czuł z tego powodu pewne wyrzuty sumienia. Panowie z sądu, którzy przybyli na śledztwo, czynili mu ciężkie wymówki, że nie należało zwierząt zostawiać bez dozoru, że nieszczęście by się ni było stało, gdyby on nie zostawił koni samopas.