Jakób przypomniał sobie męki własne, jakie przeszedł swego czasu.
Dwa dni jeszcze minęły, tydzień się kończył a ranny, jak to doktór przepowiedział, mógł już śmiało powrócić do swych zajęć.
Pewnego rana Jakób, stojąc w oknie, ujrzał swego palacza Pecqueux na maszynie zupełnie nowej, kłaniającego się i czyniącego ręką ruch, jakby go przywoływał do siebie.
Jakób jednak nie śpieszył się wcale.
Od chwili, gdy przychodził do zdrowia, czuł iż dawna namiętność i słabość budzi się w nim całą sną. Gdy przypadkiem ujrzał obnarzoną szyję Seweryny, czy to przy świetle dziennem, czy przy blasku lampy lub świecy, wstrząsał się cały. A jednak nie starał się uciec obecnie przed tą budzącą się słabością, lecz z pewnego rodzaju trwogą wyczekiwał, co dalej będzie.
Tego samego dnia usłyszał na dole dwa głosy swieże, śmiejące się, krzyczące i zamieniające tym hałasem ciche mieszkanie, jakby w pensjonat podczas rekreacji.
Poznał natychmiast po głosie, że są to siostry Dauvergnea. Nie mówił nic Sewerynie, która zresztą przez cały dzień wymykała się z pokoju zajętego przez Jakoba, nie pozostając z nim nawet przez pięć minut.
Wieczorem głęboka cisza zaległa w domu całym. Gdy nareszcie Seweryna przyszła z miną surową, cokolwiek pobladła, spojrzał nań długo, przenikliwie i zapytał:
— Więc nareszcie pojechał... siostry zabrały go już z sobą?...
Na to odpowiedziała krótko:
— Tak.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 3.djvu/98
Ta strona została przepisana.