Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/101

Ta strona została przepisana.

sił jakąś woń gorzkawą. Następnie raptem przy ostatnim zakręcie wjeżdżało się w dolinę des Tulettes, którą nawodniały liczne źródła. W głębi rozciągały się łąki obszerne, w wielu miejscach przerżnięte kępami drzew wielkich. Wieś leżała w pośrodku, wśród drzew oliwnych; domek Macquarta zaś, nieco odsunięty na bok, leżał po lewej ręce, w samem słońcu.
Powóz dążąc tam, musiał przejeżdżać drogą, prowadzącą do Schronienia umysłowo chorych, którego mury białe, frontem zwrócone do drogi, widniały już zdaleka.
Felicyta wciąż milcząca spochmurniała jeszcze bardziej, gdyż bynajmniej nie lubiła pokazywać ludziom wuja Macquarta. To jeszcze jeden ciężar, po którym rodzina odetchnie swobodniej, gdy tenże spadnie i zniknie pewnego pięknego poranka!
Gwoli sławy ich wszystkich, powinien on był już oddawna spać w ziemi spokojnie. Lecz upierał się, tak upierał się przy życiu ten stary pijak nałogowy, przepysznie wyglądając mimo lat osiemdziesięciu trzech, nasiąknięty trunkiem, boć właśnie alkohol, jak się zdawało, pozwalał mu trzymać się tak wybornie.
W Plassans krążyła o nim legenda jako o próżniaku i bandycie; ludzie starzy szeptali sobie na ucho straszne historye o trupach, łączących go z Rougonami, o jakiejś zdradzie z burzliwych dni grudniowych 1851 r., o jakiejś zasadzce, w którą wciągnął towarzyszy, o jakiejś rzezi nikczemnej, a krwawej. Później, gdy powrócił do Francyi, wolał zamiast dobrej posady, którą wytargował sobie poprzednio, wziąść ów mały domek w Tulettes, kupiony mu przez Felicytę.