Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Klotylda, nieco drżąc ze wzruszenia, zbliżyła się do chorej.
— Ciotko Dido, przyszliśmy cię tutaj odwiedzić.. Czy nie poznajesz mnie? Przecież to ja, twoja wnuczka, która niekiedy przychodzi cię uściskać.
Zdawało się jednak, iż obłąkana ich nie słyszy. Ani na chwilę nie spuszczała oczów z dziecka, które kończyło właśnie wycinać nożyczkami obrazek, króla purpurowego w złotym płaszczu.
— Popatrz, mamo, — odezwał się z kolei Macquart — nie udawaj głupiej. Możesz przecie popatrzyć, na nas. Oto jeden pan, twój wnuczek, który umyślnie przybył tutaj z Paryża.
Na dźwięk tego głosu ciotka Dida ostatecznie obróciła głowę. Zwolna przesunęła swe bezmyślne, jasne oczy po wszystkich przybyłych, potem znowu zatrzymała je na Karolku i ponownie zaczęła się mu, jak dawniej, przypatrywać. Nikt już nie odezwał się do niej ani słowem jednem.
— Od czasu ciosu straszliwego, który spadł na nią zaczął w końcu wyjaśniać Pascal głosem przytłumionym — wciąż pozostaje w niniejszym stanie; cała inteligencya, pamięć wszystka, zdaje się w niej zagasły. Najczęściej milczy, niekiedy znowu wyrzuca z siebie szereg wybełkotany słów niezrozumiałych. Śmieje się i płacze bez powodu; jest poprostu rzeczą, którą nic a nic nie obchodzi... A przecież nie odważyłbym się twierdzić, że już noc zupełna zapadła w jej życiu duchowem; być może, wspomnienia tkwią tam jeszcze w głębi, nagromadzone i niezatarte... Ach! biedna, stara matka,