Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/112

Ta strona została przepisana.

rokoszu w 1851 r. kula pistoletowa strzaskała mu czaszkę. Słowem, zawsze obryzgiwała ją krew.
Felicyta znowu zbliżyła się do Karolka, tak zatopionego w swych obrazkach, iż nic nie mogło go od nich oderwać.
— Mój mały, mój kochanku, to twój ojciec ten pan... Uściskaj go.
I wszyscy od tej chwili zajęli się Karolkiem. Ubrany był bardzo ładnie, w kurteczkę i spodenki z czarnego aksamitu z naszywanemi pętlicami złotemi Białości iście liliowej, przypominał naprawdę syna jednego z owych królów, których wycinał, z swemi wielkiemi, jasnemi oczyma, oraz pierścieniami włosów złocistych. Lecz co w nim uderzało najbardziej — teraz właśnie — to nadzwyczajne podobieństwo do ciotki Didy, podobieństwo, które przetrwało przez trzy pokolenia i łączyło owo oblicze stuletnie, wyschłe, zużyte z owemi delikatnemi rysami dziecięcia, choć i one już były również zatarte i nadgryzione wymieraniem rodu. Jedno naprzeciw drugiego, to dziecko zidyociałe, promieniejące pięknością śmierci, tworzyło niejako ogniwo ostatnie zapomnianej matki rodu.
Maksym schylił się, by pocałować malca w czoło; lecz serce jego nie rozgrzało się ani na chwilę; już sam rodzaj piękności dziecka napełniał go niepokojem; jego niezadowolenie, tudzież gorączka wzrastały w owej celi szpitala waryatów, gdzie wszystko dokoła oddychało nędzą ludzką, od wieków nagromadzaną.
— Jaki ty jesteś piękny, mój pieszczochu!.. Czy też kochasz mię choć trochę.