Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Tu jego spojrzenia padły na ciotkę Didę. Lecz Klotylda, która uśmiechała się na widok jego zapału, odpowiedziała łagodnie.
— Nie, nie, mistrzu, nie w twojej mocy leży na nowo odbudować życie... Chodźmy, pójdź! I tak jesteśmy ostatni.
Mówiła prawdę, inni wyszli już przed chwilą. Macquart stojąc na progu, spoglądał na oddalających się Felicytę i Maksyma z miną, właściwą człowiekowi, który kpi z świata całego. Ciotka Dida zaś, zapomniana, chuda nad wszelki wyraz, pozostała nieruchomą, utkwiwszy ponownie oczy w bladą, zmęczoną twarz Karolka, opromienioną królewskiemi pierścieniami włosów.
Powrót odbywał się wśród atmosfery ogólnego zakłopotania. Wśród ciepłych wyziewów, wydostających się z ziemi, powóz jechał bardzo wolno. Na niebo, chmurami pokryte, pomroka rzucała cienie popielato-miedzianej barwy. Z początku zamieniono jeszcze garść słów ulotnych; potem, gdy wjechano już w wąwozy de la Seille, rozmowa wszelka ucichła, olbrzymie skały bowiem, z obu stron na pozór zbliżające się ku sobie i grożące zmiażdżeniem wszystkiego w pośrodku, rzucały zarzewie niepokoju w serca jadących. Czyż to już nie koniec świata; czyż owa szczelina nie prowadzi do jakiejś przepaści nieznanej i bezdennej? Orzeł olbrzymi przeleciał i wydał okrzyk głośny.
Ukazały się wierzby i odtąd jechano wzdłuż brzegów Viorny. Wówczas Felicyta zaczęła mówić, bez żadnych wstępów omawiających, jak gdyby prowadziła w dalszym ciągu rozpoczętą rozmowę: