Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Obserwowałem go pilnie; jego chód mi się nie podoba. Takie objawy, jak u niego, nigdy mnie nie zawiodły... Jednem słowem, temu człowiekowi grozi paraliż.
Klotylda zbladła i powtórzyła drżącemi wargami:
— Paraliż.
I przed jej oczyma mignął obraz okrutny, wspomnienie pewnego sąsiada, człowieka jeszcze młodego, którego przez lat dziesięć musiał wozić służący w fotelu na kołach. Widywała go nieraz. Czyż to nie najgorsze z nieszczęść, niedołęstwo, cios topora, oddzielającego człowieka jeszcze żywego od życia?
— Lecz on sam — mruknęła — uskarża się jedynie na reumatyzm.
Pascal podniósł ramiona w górę, potem przyłożywszy palce na usta celem nakazania tajemnicy, powrócił do sali jadalnej, gdzie Felicyta i Maksym już siedzieli przy stole.
Obiad upłynął bardzo przyjacielsko, Klotylda, gwałtownie zaniepokojona przez Pascala, zdobywała się na czułość niezmierną dla brata, przy którym właśnie siedziała. Wesoła, pamiętała o nim ustawicznie i zmuszała do wybierania najlepszych kawałków. Dwukrotnie przyzywała Martynę, która zbyt szybko podawała półmiski. To też Maksym coraz żywiej zachwycał się ową siostrą tak dobrą, tak zdrową, tak rozsądną, siostrą, której wdzięk i czar niezmiernie mile na niego oddziaływały. Sprawiła wreszcie na nim wrażenie tak potężne, że zwolna, stopniowo dojrzał w jego głowie projekt, który zrazu kołatał się tylko jako myśl ulotna.