Klotylda uczyniła jakiś gest niedbały i pełen zuchwalstwa zarazem; na tem też rozmowa się skończyła. Po chwili schwyciwszy za ołówek błękitny, zamazywała pastel śmiałemi pociągnięciami, by rzucić pewien blask płomienny na czystą noc letnią.
W dwa dni później atoli, skutkiem ponownej sprzeczki położenie rzeczy znacznie się pogorszyło.
Wieczorem, po skończonym obiedzie, Pascal poszedł z powrotem na górę, by pracować w sali, podczas kiedy Klotylda pozostała na dworze, usiadłszy na tarasie. Godzina biegła za godziną. Pascal tedy zdziwił się i zaniepokoił zarazem, gdy północ wybiła, a Klotylda jeszcze nie wróciła do swego pokoju. Powinna była przejść przez salę; doktór zaś ani na chwilę nie wątpił, że usłyszałby odgłos jej kroków, jeżeli usiłowałaby przemknąć się choćby najciszej poza jego plecami.
Zeszedłszy na dół, stwierdził, że Martyna już śpi. Drzwi, prowadzące do przedsionka, nie były zamknięte na klucz, a więc bezwątpienia Klotylda zasnęła pod gołem niebem. Przytrafiało jej się to niekiedy podczas nocy ciepłych, ale jeszcze nigdy nie zapóźniła się do takiego stopnia.
Niepokój doktora spotężniał, skoro dostrzegł próżnem krzesło, na którem Klotylda zwykła była przesiadywać przez czas dłuższy. Spodziewał się, że znajdzie ją tutaj, pogrążoną we śnie. Jeżeli przecież tutaj jej nie było, dlaczego nie powróciła do siebie; gdzież zresztą mogłaby powędrować sama o tej godzinie spóźnionej?
Noc wprawdzie czarowała wdziękami, noc prawdziwie wrześniowa, jeszcze skwarna, z olbrzymim stropem
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/133
Ta strona została przepisana.