Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/134

Ta strona została przepisana.

niebieskim, nasianym gwiazdami, nieskończonym, o połysku ciemnego aksamitu; w głębi zaś tego nieba bezksiężycowego, gwiazdy pobłyskiwały tak żywo i tak silnie, że rzucały promienie aż na ziemię.
Początkowo przechylił się poza balustradę tarasu, przyjrzał się stokom i schodom z kamieni wyschłych, podbiegającym aż do toru kolei żelaznej; nic się atoli nie ruszało; dostrzegł jedynie główki okrągłe, tudzież nieruchome małych drzew oliwnych. Wówczas strzeliła mu myśl do głowy, że Klotylda bezwątpienia musi się znajdować pod jaworami, tuż przy fontannie, w pobliżu tego wiecznego wytrysku owej wody wśród mroków tak gęstych, iż nawet on sam, który znał wybornie każdą gałąź drzewa, musiał iść z rękoma wyciągniętemi naprzód, aby się nie potknąć. Wreszcie krocząc w ten sposób po omacku doszedł do końca sośniny i wynurzył się z cieni, nie napotkał atoli nikogo. Ostatecznie tedy postanowił wołać głosem, przytłumionym zrazu:
— Klotyldo! Klotyldo!
Cisza przecież panowała ustawicznie ta sama i niema. Krzyknął tedy głosem nieco silniejszym.
— Klotyldo! Klotyldo!
Ani żywego ducha, ani jednego tchnienia. Nawet echa zdawały się spać snem głębokim; jego okrzyki tonęły w nieskończonych przestworach łagodnych, błękitnawych ciemności. Doktór przeto zaczął krzyczeć z całej siły, wrócił pod jawory, zawrócił do sośniny, szalejąc z obawy i zwiedzając całą dokoła posiadłość. Wreszcie nagle znalazł się na podwórku czyli dawnem klepisku.