O tej godzinie olbrzymie klepisko, pusty krąg, wybrukowany starannie, spoczywało również snem spokojnym. Ponieważ od lat wielu nie młócono tam zboża, z pomiędzy kamieni powyrastała przeto trawa, którą słońce natychmiast paliło bez miłosierdzia; wyglądało to wszystko więc jak wierzchni włos dywana. A łby okrągłe kamieni, pootaczane kępkami miękiej roślinności, nigdy nie ziębły, parując wśród pomroki, promieniując w nocy ciepło, zebrane podczas tylu skwarnych południ.
Klepisko zataczało krąg nagi i opuszczony, pełen owego parowania przy niebie spokojnem i łagodnem; Pascal zaś przebiegał je, kierując się do sadu, gdy w tem zatoczył się, potykając o jakieś ciało, rozciągnięte wzdłuż, którego poprzednio nie zdołał dostrzedz. Wydał okrzyk stłumiony.
— Jakto, to ty jesteś tutaj?
Klotylda nie raczyła nawet odpowiedzieć. Leżała wyciągnięta na grzbiecie, z rękoma splecionemi i założonemi pod głową, z twarzą zwróconą ku niebu; z tej ostatniej, całej pobladłej, widniały jedynie wielkie, błyszczące oczy.
— A ja się tutaj niepokoję i wołam na ciebie przynajmniej od kwadransa!... Musiałaś przecież słyszeć, gdyż krzyczałem na cały głos?
Klotylda ostatecznie podniosła powieki.
— Tak.
— A więc to głupio z twojej strony! Dlaczego nie dałaś znać o sobie?
Lecz dziewczyna ponownie zaczęła milczeć uporczywie, nie chciała się tłumaczyć i usprawiedliwiać, jeno z uporem głuchym posyłała spojrzenia ku niebu.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/135
Ta strona została przepisana.