— Powiedz mi — spytał się wreszcie doktór swym zwykłym tonem dobrodusznym — czy to twój kapucyn tak ci głowę zawrócił dzisiejszego wieczora?
Klotylda odpowiedziała zupełnie szczerze.
— Tak, wypowiada on bowiem na kazalnicy takie poglądy, które muszą mną wstrząsać do żywego; walczy ze wszystkiem, czego mię nauczyłeś i właśnie ta wiedza, którą tobie zawdzięczam, teraz zmieniona w truciznę, zabija mię, zabija... Mój Boże, co się też ze mną stanie?
— Moje biedne dziecię!... Ależ to rzecz straszliwa trawić się w podobny sposób! A przecież jestem jeszcze dosyć o ciebie spokojnym, ponieważ posiadasz dużo równowagi duchowej; z ciebie jest prawdziwie dobra, mała, okrągła łepetyna, trzeźwa i wytrwała, jak ci to często powtarzałem. Uspokoisz się zwolna najniezawodniej... Cóż atoli za burza musi panować w mózgach, jeżeli nawet ty, taka rozumna, uległaś zamętowi! Czyż straciłaś wiarę?
Milcząc, Klotylda wzdychała jedynie.
— Bezwątpienia, z punktu zwyczajnego szczęścia, wiara tworzy bardzo mocny okręt, w którym można bezpiecznie podróżować. Jeżeli się posiada wiarę, wędrówka przez życie jest łatwą, tudzież przyjemną.
— Ech! nie wiem już o niczem więcej! — odezwała się. Są dni, podczas których wierzę, zdarzają się inne, kiedy znowu staję po twojej stronie, oraz twoich książek. To właśnie ty wstrząsałeś mną do głębi, to właśnie przez ciebie cierpię. I, być może, całe cierpienie tryska z owego oporu i buntu przeciwko tobie, którego kocham... Nie, nie! nie mów do mnie ani słowa, nie zaręczaj, że się uspokoję. To rozgniewałoby mię jeszcze więcej w tej
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/141
Ta strona została przepisana.