dło, mimo daleką jeszcze jutrzenkę, od dreszczu, który niem wstrząsał.
Klotylda podniosła rękę, jakgdyby chciała wskazać na ową nieskończoność drżącego nieba. Pascal atoli ruchem nagłym ujął teraz jej rękę w swoją i skierował ją ku ziemi. Poza tem zresztą nie wymówili ani jednego słowa; pałali ku sobie niechęcią; roznamiętnienie tryskało z ich oczów groźbą głuchą. Było to już poróżnienie na ostro.
Klotylda wreszcie szybko wyciągnęła rękę i odskoczyła na bok, niby zwierzę niepoczytalne i silne, które się wspina; potem zaś pędem pobiegła, pomimo mroków nocnych, ku domowi. Słychać było odgłos jej bucików małych, stukających po kamieniach klepiska; ten odgłos ucichł następnie, gdyż Klotylda musiała biedź po piasku alei. Doktór, już tylko zasmucony, przyzywał ją głosem usilnym. Lecz synowica nie chciała go wysłuchać, nie odpowiadała mu i biegła ustawicznie. Wówczas Pascal, zdjęty obawą, z sercem ściśniętem, rzucił się za nią, obiegł naokoło rogu kępy jaworów, lecz spóźnił się, gdyż dostrzegł, jak pędem szalonym wbiegła do przedsionka. Pędził więc również jak szalony, przeleciał po schodach i rzucił się ku drzwiom jej pokoju, które ona właśnie gwałtownie zamykała na klucz. Tutaj dopiero się uspokoił, i całą siłą zapanowawszy nad sobą, powstrzymał okrzyk, który mu się wyrywał z piersi, chęć przywołania jej, żądzę wyłamania owych drzwi, celem jej odzyskania, przekonania i zachowania wyłącznie dla siebie. Przez chwile pozostał nieruchomy, wobec ciszy, panującej w owym pokoju, skąd ani jeden szmer nawet nie
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/146
Ta strona została przepisana.