dolatywał. Bezwątpienia, rzuciwszy się twarzą na łóżko, w poduszkach topiła swoje krzyki i łkania. Ostatecznie postanowił zejść na dół, aby zamknąć drzwi przedsionka, poczem cichutko wszedł z powrotem do sali, by podsłuchać, czy Klotylda się nie skarży; i dzień jasny już się rodził, gdy zrozpaczony i zduszony łzami, kładł się na spoczynek.
Od tej chwili zapanowała wojna bez litości. Pascal czuł naokoło siebie szpiegostwo, zdradę, groźbę. Już przestał nadal mieszkać niejako u siebie; już nie miał więcej domu: nieprzyjaciel był tutaj ustawicznie, zmuszając go do ciągłych obaw, do ustawicznego zamykania szaf i szuflad. Raz po razu rozbito mu na kawałki dwa flakoniki substancyi nerwowej, którą przyrządził; musiał tedy zamykać się w swoim pokoju, skąd przez dni całe dochodził odgłos tłuczka, nie wychodził zaś stamtąd nawet w godzinach, przeznaczonych na odpoczynek. W dni zwykłych odwiedzin nie brał już ze sobą Klotyldy, ponieważ zastraszała chorych zachowaniem się, które jawnie zdradzało napastniczą niewiarę w ów środek. Ile razy przecież wyszedł, spieszył się strasznie, celem powrócenia jak najprędzej, ponieważ obawiał się, by nie oderwano zamków i porozbijano szaf. Nie używał też Klotyldy do porządkowania lub przepisywania notatek od chwili, gdy kilka z tych ostatnich zginęło bez śladu, jak gdyby je wiatr pounosił. Nie śmiał się nawet posługiwać nią przy robieniu korekt, odkąd stwierdził, że wyrzuciła cały ustęp w artykule, ustęp, rażący jej wiarę katolicką. Klotylda zaś rozpróżniaczyła się zupełnie, włóczyła się tylko z kąta w kąt i czekała na sposobność, która pozwoliłaby
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/147
Ta strona została przepisana.