zresztą, przedsiębranej na jego myśl, najbardziej martwił go fakt, iż ów nieprzyjaciel mieszka nietylko pod jego dachem, ale zagnieździł się i w jego sercu, skąd nie może go wypędzić, ponieważ mimo wszystko kocha go pełnią uczuć. Był więc rozbrojonym, nie zdatnym do obrony, nie chcącym i nie mogącym działać, nie mającym innego środka, jak tylko nadzwyczajną czujność. Czuł przecież, iż go naciskają ze wszystkich stron, czuł niemal owe małe, złodziejskie rączęta, jak wślizgują się w głąb jego kieszeni; był ustawicznie niespokojnym, nawet przy drzwiach zamkniętych, ponieważ obawiał się, by go nie okradziono przez szczeliny.
— Ależ, dziecię nieszczęśliwe! — zawołał pewnego dnia, — kocham ciebie tylko jedną na świecie i właśnie ty mię zabijasz!... A przecież i ty mię kochasz, wiem, iż robisz to wszystko jedynie dlatego, że mię kochasz, a to rzecz tak szkaradna, i może byłoby lepiej, abyśmy skrócili owe męczarnie natychmiast, rzucając się z kamieniem u szyi w głębiny wody.
Klotylda milczała, lecz jej oczy dzielne aż zanadto wyraźnie i ogniście mówiły, że umarłaby chętnie odrazu, gdyby tylko mogła umrzeć wraz z nim.
— Gdybym więc umarł tej nocy, nagle, cóżby się tutaj działo jutro... Opróżniłabyś szafę, opróżniłabyś szuflady i wszystkie moje prace zrzuciłabyś na stos jeden i spaliłabyś je pospołu? Tak jest, nieprawdaż?... A czy wiesz, że taki czyn równałby się prawdziwemu morderstwu; byłoby to zupełnie to samo, jak gdybyś kogo zabiła? A cóż to za podłość wstrętna zabijać myśl!
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/149
Ta strona została przepisana.