przyniosła ze sobą świecy i tylko uchyliła okiennice jednego z okien. I burza, która szumiała właśnie wprost okna ku południowi po niebie smołowo czarnem, ciągłe błyskawice wystarczały jej, nadając wszystkim przedmiotom jakąś dziwną trupią fosforescencyę. Stara szafa o szerokich bokach była na oścież otwarta. Już wypróżniła z niej całą górną półkę, wydobywając akta naręczami i rzucając je na długi stół, stojący na środku, gdzie się ze sobą mieszały. I gorączkowo, z obawy, że nie będzie miała czasu ich spalić, robiła z nich właśnie paczki, z tą myślą, że je schowa, że je odeśle potem do babki swojej, gdy w tem nagła jasność świecy, oświecając ją całą, unieruchomiła ją, w pozycyi niepokoju i walki zarazem.
— Kradniesz mnie i zabijasz!... — powtórzył Pascal z wściekłością.
W obnażonych ramionach trzymała jeszcze jedne takie akta. Chciał je odebrać jej, ale ściskała je z całych sił swoich, uparta w swojem dziele zniszczenia, bez pomieszania, ani żalu, jak żołnierz walczący, wierzący w prawo swoje do łupu zdobytego. Wtedy on zaślepiony, rozszalały, rzucił się na nią i bić się zaczęli. Pochwycił ją w pół w jej nagości i ból jej zadawał.
— Zabij mnie!... zabij!... — jąkała. — Zabij, bo wszystko podrę w kawałki!...
— Jeśli dziecko kradnie... to je karać trzeba!..
Kilka kropel krwi ukazało się pod obojczykiem i wzdłuż ramienia jej toczonego, którego jedwabną skórę, lekkie draśnięcie rozerwało. I w jednej chwili poczuł ją tak rozgorączkowaną, tak boską kształtami swego smukłego ciała dziewiczego, że ją puścił. Ostatnim wysiłkiem wyrwał jej akta.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/160
Ta strona została przepisana.