Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— Znowu jeszcze jedno cudactwo więcej zawiesisz mi tutaj na ścianie! — podjął doktór, pokazując ręką cały szereg podobnie dziwacznych pasteli. — Pytam się jednak, co to może przedstawiać?
Pozostała poważną, odchylając się jeno celem lepszego obejrzenia swej pracy.
— Nie wiem, ale to piękne.
W tej chwili weszła Martyna, jedyna służąca, która przebywając przez lat prawie trzydzieści w obowiązku u doktora, wyrosła niemal na prawdziwą panią domu. Mimo, że przeszła już sześćdziesiątkę, zachowała i ona również młodą powierzchowność, ruchliwa i milcząca, ubrana wiecznie w czarną suknię, tudzież czepeczek biały, skutkiem czego była podobną do zakonnicy, miała twarz małą, nieregularną, lecz czerstwą o oczach popielatych, do niedawna widocznie iskrzących niby dwa płomienie żywe.
Weszła w milczeniu i usiadła na ziemi przy jednym z foteli, którego stare, pęknięte obicie przepuszczało włosie na zawnątrz; następnie wyciągnąwszy z kieszeni igłę, oraz motek nici, rozpoczęła łatać ową dziurę.
Od trzech dni już wyszukiwała chwilki swobodnej, by dokonać owej roboty, podyktowanej zamiłowaniem do porządku.
— Skoro już tutaj jesteś Martyno — zawołał Pascal wesoło, ujmując w obie dłonie głowę zbuntowaną Klotyldy — zaszyj z łaski swojej także i tę łepetynę, gdyż świeci szparami.
Martyna podniósłszy oczy wypłowiałe, spojrzała na pana ze zwykłem uwielbieniem w wzroku.