Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/190

Ta strona została przepisana.

istocie...“ Matka mi to dosyć często powtarzała, że ja nie jestem ich, że ona sama nie wie, skąd ja się mogłem wziąć!..
I był to u niego jakby krzyk ulgi duchowej, pewien rodzaj radości bezwiednej i nie umyślnej.
— Bądź pewna... lud się nie myli. Czyś słyszała kiedy, żeby mnie kto nazywał Pascalem Rougonem w mieście całem!.. Nie!.. świat mówił zawsze i mówi dziś „doktór Pascal!..“ i na tem koniec!.. Bo, jak widzisz, na uboczu w rodzinie... I, może to nie jest bardzo czułe z mojej strony, ale jestem tem zachwycony, gdyż w rzeczywistości są dziedziczności trudne do noszenia... Chociaż ich bardzo wszystkich kocham, nie mniej jednak serce moje bije z radości, gdy się czuję innym, odmiennym od nich, bez wspólności żadnej!.. Nie należeć do nich!.. Boże mój!.. co za radość!.. To istne tchnienie czystego powietrza, to właśnie, co mi dodaje odwagi do zgromadzenia ich wszystkich, tu pod moją ręką... do zestawienia ich całych, takich, jakimi są, i pomimo to do życia!.. do kochania tej egzystencyi ludzkiej...
Umilkł nareszcie i przez chwilę panowała cisza. Deszcz przestał padać, burza oddalała się i słychać już tylko było oddalone grzmoty, jakby warczenie brytanów na podwórzów. Tymczasem z płaszczyzn pobliskich jeszcze w ciemnościach pogrążonych, odświeżonych deszczem, dochodził przez okna otwarte rozkoszny zapach ziemi wilgotnej. W powietrzu, które się uspakajać zaczęło, świece dogorywały, płonąc jasno wysokim spokojnym płomieniem.
— Ach! — rzekła poprostu Klotylda — z gestem wielkiego zniechęcenia — cóż nam czynić wypada?!..